środa, 1 listopada 2023

Najważniejsze, że za każdą górką jest z górki - rowerowy Szlak Orlich Gniazd


W maju 2022 kupiłam rower. Ostatni rower, jaki miałam, był moim drugim rowerem w życiu, jeszcze z czasów dzieciństwa (tzw. góral). Jeździłam nim jeszcze sporadycznie we wczesnej dorosłości, potem popadł w ruinę. Od ponad dziesięciu lat nie jeździłam na dwóch kółkach, bo i jak jeździć na czymś, czego się nie ma? Inna sprawa, że nie miałam znajomych, którzy by mnie nań wyciągali. Zdaje się, że przez ten czas nie siedziałam ani razu na żadnym rowerze i nawet martwiłam się, że jak już siądę - to nie będę umiała jechać. No ale z tym jest jak... z jazdą na rowerze. ;) Tego się nie zapomina.

No więc w maju rok temu kupiłam rower. Decyzja dość spontaniczna: Marcin ma rower, to może czasem wspólnie gdzieś pokręcimy, jak nie będzie co robić przy niedzieli na przykład. Do tego jeszcze myślenie życzeniowe, że jak będę dojeżdżać rowerem do pracy to schudnę i nabiorę kondycji (z kondycją się udało, ze schudnięciem wtedy jeszcze nie). No i pracuję w sklepie sportowym, mam zniżkę, a rower w sumie lepiej mieć niż nie mieć.  Nawet nie wiedziałam, jaki chcę rower, doradziłam się Zuzy i Mikołaja, zaproponowali treka ze średniej półki, wybrałam kolor, wzięłam. Pierwsza wycieczka po okolicach Radomia była jak odnalezienie w czeluściach szafy jakiegoś zapomnianego przedmiotu, przywołującego ogrom miłych wspomnień. Jechałam i było mi dobrze, przyjemnie i miło. Bikepacking, wielokilometrowe szlaki rozbijane na kilka dni, wyprawy rowerowe jako pomysł na wiosenne i letnie wypady na łono natury - wtedy jeszcze zupełnie nie chodziło mi to po głowie. Ba, gdyby ktoś coś takiego zasugerował, pewnie stwierdziłabym, że to nie dla mnie.

I nagle, bum, naszło mnie. Każdej wiosny wyczekuję i każdej obiecuję sobie, że wycisnę z niej (i z lata), ile się da (wychodziło dotychczas średnio). Tej wyczekiwałam chyba jakoś jeszcze bardziej niż zwykle, mrok zimy z największą mocą dopadł mnie pod jej koniec. Chciałam, a raczej p o t r z e b o w a ł a m wyjść z domu, chłonąć słońce i ciepłe powietrze, ponownie zbliżyć się do świata, przed którym schowałam się na ostatnie miesiące w czterech ścianach. Bo i zresztą nie zachęcał mnie, bym wyściubiała z nich nosa - moje dwa zimowe wypady w góry bardziej mnie przybiły niż napełniły energią (w lutym byłam w Bieszczadach, w marcu na Baraniej Górze). W połowie kwietnia we wszystkich górach było jeszcze dużo śniegu, a ten stanowił doprawdy ostatnią materię, z jaką miałam ochotę w jakikolwiek sposób obcować. Zatem gdzieś, gdzie nie ma śniegu. Ale co? Łazić po płaskich ścieżkach? No to może rowerem? No to może rowerem!!! 

Inspiracja na szlak nasunęła się sama - Zuza przed rokiem w trzy dni przejechała Szlak Orlich Gniazd (ona akurat pieszy, ale że wtedy nie dopytywałam o szczegóły, to nawet nie wiedziałam), to może my też byśmy przejechali. Marcin dał się namówić (a faktycznie trzeba było trochę namawiać). Pogoda nam sprzyjała (trafiliśmy w tych kilka najcieplejszych dni kwietnia). Dokupiłam na szybko bagażnik i sakwy  iiiii... zakochałam się w bikepackingu.

Dzień 1: Zachwyt

Piątkowego poranka ładujemy się razem z rowerami do pociągu i mkniemy nim do Częstochowy. Po dotarciu na miejsce udajemy się do centrum, bo choć wpisów na temat rowerowego Szlaku Orlich Gniazd w necie nie brakuje, to konia z rzędem temu, kto w takowym wpisie raczyłby zawrzeć informację o tym, gdzie się ów szlak zaczyna. I nie, to, że w Częstochowie, to nie jest wystarczające info. Gdzieś udało mi się wysupłać wzmiankę o tym, że kropka rozpoczynająca szlak znajduje się przy dworcu. Osaczamy więc dworzec i oglądamy bacznie z każdej możliwej strony, kropki jednak nie ma. Nic nie ma, a zagadywani ludzie nie wiedzą. Ruszamy intuicyjnie w stronę klasztoru i natrafiamy na jakieś oznaczenia, za którymi podążając odnajdujemy upragnioną kropkę. A zatem Rowerowy Szlak Orlich Gniazd początek swój bierze pod samiuśką Jasną Górą. Tu anegdota:


Stoimy chwilę w okolicach klasztoru, z którego głośników dobiega jakieś stare kazanie papieża Polaka. Nie wsłuchuję się zbytnio, no ale dobiega mnie i jego głos i fragment dotyczący zamachu na jego życie. Plączą się wokół jacyś ludzie, ale to nie pora na większe wycieczki, zresztą nawet, gdyby takowe akurat tam przebywały, to nadal nie rozumiałabym puszczania kazań sprzed trzydziestu lat w charakterze radia. Marcin też widać zaczyna się zastanawiać, bo rzuca głośno:

- Ciekawe, czy to nagranie, czy on teraz tak gada i nikt go nie słucha...

- Wojtyła?

- A...

Badum tss.


Znalazłszy kropę i obfotografowawszy się z nią, a uprzednio straciwszy na jej poszukiwania zdecydowanie zbyt wiele czasu, gotowi jesteśmy wreszcie, by ruszać. Przed przejściem dla pieszych ktoś zagaja do nas: "a ile państwo tak dziennie kilometrów robią?", na co odpowiedzieć możemy tyle, że to się dopiero okaże. W duchu żywimy nadzieję, że w trzy dni uda nam się ogarnąć całość, ale - jakby co - mamy też czwarty w zapasie. Mamy też bilety z Krakowa do Radomia na popołudnie dnia trzeciego, gdyż oprócz nadziei żywimy też dużo wiary (a bilety z rowerem w niedzielne popołudnie to chodliwy towar).


Ogólnie nie ma jednego słusznego kierunku, w jakim powinno się Szlak Orlich Gniazd pokonywać rowerem. Znaczy - teoretycznie początek jest w Częstochowie, ale to jak z jedzeniem mieszanki studenckiej, gdy się nie jest studentem - to jest totalnie poza kontrolą. Można sobie wystartować z Krakowa jak ktoś woli. Przy dłuższych szlakach - czy to pieszych, czy rowerowych - znaczenie ma nachylenie terenu i ogólnie łatwiej jest iść czy jechać w taką stronę, żeby mniej było pod górkę, a więcej z górki. A górek i "zgórek" ci na tym szlaku dostatek! Zatem każde sto metrów podjazdu, który w odwrotną stronę może stać się zjazdem robi pewną różnicę...

W tym konkretnym przypadku, według Velomapy, jadąc od Częstochowy do Krakowa robimy 1261 metrów podjazdu i 1306 zjazdu. Nie wydaje mi się, żebym robiła tu jakiegoś logicznego fikołka, stwierdzając, że w drugą stronę będzie po prostu na odwrót. Różnica zatem wielka nie jest. Natomiast - co okaże się dopiero pod koniec trasy, ale zaspojleruję już teraz - dojeżdżając do Krakowa jedzie się praktycznie cały czas mocno w dół. Jakieś kilkanaście, dwadzieścia kilometrów. Zakładając start z tej strony... ojjjj, morale w pierwszych godzinach mogłoby się mocno nadwątlić. 

A, no i jeszcze warto dla porządku wspomnieć, że rowerowy Szlak Orlich Gniazd biegnie w wielu miejscach zupełnie inaczej od zwykłego. Zwykły też da się zrobić rowerem, o czym wiem, bo Zuza zrobiła go MTB. Ale to pewnie trochę trudniejsze wyzwanie.


Pierwsze kilometry pozwalają przyzwyczaić się nieco do górek i z tychże górek zjazdów, trochę jest na tym odcinku lasu, głównie jednak - jeśli mnie pamięć po wielu miesiącach nie myli - ciśniemy przez kolejne wsie ścieżką tuż obok ruchliwej drogi. Dlatego z ulgą docieramy do Olsztyna, gdzie robimy przerwę na obiad. Przejechaliśmy dopiero jakieś 20 km, ale sporo czasu zajęło nam szukanie tej cholernej kropki. Olsztyn to takie miejsce, gdzie zawsze z chęcią zaglądam. Zamek zobaczyłam pierwszy raz na własne oczy, jadąc na "pielgrzymkę" maturzystów do Częstochowy. A w bardziej współczesnych czasach zdarzało mi się parę razy wspinać na tutejszych skałkach i każdorazowo podobał mi się ten rejon. Można tu znaleźć sporo łatwych dróg, co na moją sympatię zapewne też zawsze wpływało.



Dalej mam niestety dziurę w zdjęciach i przez to też w pamięci. Zaraz za podzamkowymi skałkami wjeżdżamy w las, a potem...? Nie nastawiamy się szczególnie na zwiedzanie zamków, celem jest po prostu dojechanie do końca, co wcale nie jest takie oczywiste - pogoda mur beton (trafiliśmy w ten pierwszy baaardzo ciepły kwietniowy weekend), rowery raczej sprawne, ale czy my damy radę? Nigdy nie porywaliśmy się na takie dystanse, mój dotychczasowy rowerowy rekord wynosił coś koło 50 km, tu trzeba będzie robić jednak ciut więcej dziennie, żeby wyrobić się w czasie. Wczesną wiosną zaczęłam biegać i miałam już za sobą parę treningów, które, jak się okazało, nie poszły w gwizdek, zdążyłam też wyciągnąć rower i przejechać się nim parę razy do pracy. Marcin miał natomiast w tym sezonie za sobą jedynie dwie niespecjalnie długie wycieczki na rowerze. 


Dziura w zdjęciach kończy mi się na wjeździe do Mirowa, a w sumie tam to zaraz zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Po drodze zatem musiało nie być niczego, co uznałabym za wybitnie urodziwe (wybaczcie, ale ten wpis to takie bardziej "drogi pamiętniczku" niż rzetelna relacja z trasy). Była za to wiosna - słońce, kwitnące krzewy i odrywające się z nich płatki, wirujące w powietrzu przepełnionym słodkim zapachem. Była subtelna poświata zieleni i to przyjemne ciepło, zwiastujące początek zdecydowanie lepszej połowy roku. Wprawiając w ruch koła obciążonego sakwami roweru czułam, jak rozsadza mnie od środka radość życia. Ledwie tydzień wcześniej dostałam receptę na nowy antydepresant, po tym jak przełom marca i kwietnia, nie wiedzieć czemu, zupełnie zmiótł mnie z planszy. Jeszcze tydzień temu najbardziej na świecie chciałam nie być sobą, nie musieć żyć swoim życiem, dostać inne karty, albo chociaż inaczej nimi zagrać. Nagle wyszło słońce, organizm, oprócz inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny otrzymał też dawkę witaminy D i ruchu. I już chciałam żyć to życie - życie osoby, która wsiada na rower i jedzie, nie wiedząc, gdzie będzie spać tej nocy.



A więc Mirów. Powoli nadciąga wieczór. Robimy postój przy sklepie i planujemy szukać nieopodal miejsca do spania. Trochę mam nadzieję, że uda nam się dojechać do Góry Zborów, ale Marcin po drodze marudzi, że już starczy na dziś, że zanim rozbijemy namiot, że to, że tamto... No dobra. Stajemy gdzieś na drodze w środku lasu i odbijamy z niej w ten las, prowadząc rowery. Wśród drzew majaczą jakieś dzikie skałki, do nich się więc dowlekamy pod górkę po dywanie z liści i przy nich szukamy płaskiego miejsca. W skałkach tych walczy sobie samotny boulderowiec, nagrywający swoje wyczyny kamerką. Za jakiś czas zabiera zabawki i zostajemy sami w ciszy lasu. Noc jest zimna, toż to kwiecień dopiero. Ale bosko jest zasypiać w namiocie. 

Niezmiennie polecam TEN MODEL namiotu (link jest afiliacyjny, zatem #reklama). W tej cenie nic lżejszego się nie znajdzie, a przy tym rozkłada się go intuicyjnie i szybko, a absydy po bokach zapewniają wystarczającą ilość miejsca na bagaż.

A rowerek mam TAKI.

Dzień kończymy z 67 kilometrami na liczniku (nie licząc ze dwóch plątania się po Częstochowie). W siodle spędzonych 5 godzin. Dupka boli, ale spodziewałam się, że będzie gorzej (screeny pochodzą z aplikacji Strava).



Dzień 2: Kryzys

Rano zwijamy obozowisko i zdrętwiali z zimna, ogaceni w ciuchy, czapki i rękawiczki ruszamy. Z dziesięć minut później ściągamy z siebie większość warstw, bo i ruch rozgrzewa i słońce zaczyna nas dosięgać. Okazuje się, że do Podlesic i do mojej ulubionej jurajskiej miejscówki mieliśmy bardzo blisko, no ale cóż, trudno. Zresztą wciągać rowery na Górę Zborów i tak nie byłoby zbyt przyjemnie.


Ten dzień da nam w kość. Już zaraz za Podlesicami zaczyna się niekończący się ciąg podjazdów, a u Marcina zaczyna się związany z nimi kryzys. Ja uparcie wspinam się na każdą, choćby najdłuższą górkę na dwóch kółkach (no chyba, że wystają z ziemi kamienie, albo jedzie się po piachu, to wtedy nie zawsze się udaje), ale Marcin zaczyna się poddawać i w wielu miejscach wprowadza rower. To nas oczywiście spowalnia. Tereny tu są piękne, ale widok kolejnej mozolnej górki, gdy dopiero zjechało się z jednej i mięśnie ledwo zdążyły cokolwiek odpocząć od podjazdu - nieco demotywuje. 

Za drzewami majaczy Zamek w Morsku.

W dodatku mój rower zaczyna wydawać dziwne dźwięki. Gdy pedałuję, wszystko wydaje się być w porządku, ale gdy tylko przestaję, coś chrobocze i terkocze, chwilami całkiem głośno. Oglądamy go bacznie, ale nie widać, by coś się gdziekolwiek przyczepiło. Nic no, jadę na takim hałaśliwym rowerze, licząc, że mi gdzieś nagle nie odmówi posłuszeństwa ani się nie rozsypie. 

Okiennik Wielki widziany z oddali.

Jak już wspominałam, zwiedzanie zamków czy innych atrakcji mamy w odwłoku, kumulując czas i siły na celu, jakim jest dokończenie szlaku. Jednego punktu jednak nie mogę przepuścić - z trasy wystarczy odbić jakieś niecałe dwa kilometry, aby podjechać pod Okiennik Wielki. Niezmiennie robi na mnie wrażenie ten samotny ostaniec i nie tylko sama chcę go znów zobaczyć, ale też pokazać Marcinowi. Marcin mój zachwyt podziela niestety jedynie umiarkowanie i nie daje się namówić na wejście do okienka. 


No to jedziem dalej. W Zawierciu przysiadam na ławce, a Marcina prawie na pół godziny wciąga tutejsza żabka, bo wymyślił sobie kawę, a była kolejka, coś tam nie działało, nie wiem. W ogóle Marcin ma dziwną przypadłość nagłego zsiadania z roweru jak tylko widzi żabkę, stwierdzam więc, że on nie robi Szlaku Orlich Gniazd tylko Szlak Jurajskich Żabek. ;)


Na horyzoncie skałki otaczające Zamek Ogrodzieniec.

W Podzamczu (bo zamek Ogrodzieniec zasadniczo znajduje się w Podzamczu) obiadek i pedałowanko dalej. Choć ból mięśni narasta, a widok kolejnych podjazdów przestaje bawić, to ja wciąż cieszę się drogą. Tak ogólnie, życiowo rzadko bywam mocno zmotywowana i prąca do celu co sił, lubię prokrastynować (no, właściwie to nie lubię, ale to robię), łatwo odpuszczam, gdy pojawiają się wątpliwości. Ale przy takich czysto przygodowych przedsięwzięciach robię się zdeterminowana, uparta i waleczna. Marcin mi trochę wymięka, coś wspomina, że może by tak jutro w Olkuszu wsiąść w pociąg. Pocieszam, że już przecież za połową, że jakoś się dowleczemy. I stanowczo stwierdzam, że plecie bzdury, gdy mówi, że źle obraliśmy kierunek, bo w stronę Krakowa, to w stronę gór. No, bo naprawdę plecie.

A to, jeśli się nie mylę, Zamek w Smoleniu.


W miejscu z powyższego zdjęcia robimy dość długi postój, a potem, szczęśliwie, jedzie nam się lepiej. Szlak trochę łagodnieje, kryzys zostaje póki co zażegnany i tylko mój rower uparcie chrobocze. 



Dojeżdżamy do Rabsztyna z zamiarem ulokowania się na noc gdzieś w okolicy. Ja wprawdzie jeszcze bym cisnęła, ale trafia do mnie argument, że zaraz wjedziemy w miasto (przed nami Olkusz) i nie wiadomo, ile będziemy musieli od niego odjechać, żeby znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Znów lądujemy w środku lasu, znów jest zimno i znów ani trochę mi to nie przeszkadza.






Dzień 3: A jednak zwycięstwo!

Trzeci poranek już trochę boli. Wciąż jednak nie jest tak znowu najgorzej. Mój rower przestał chrobotać. Wieczorem, jak go prowadziłam do miejsca biwaku jeszcze chrobotał, a rano, jak z powrotem do drogi - już nie. Przez noc mu przeszło. W Olkuszu kierujemy się na dworzec. Marcin wprawdzie porzucił już dramatyczny pomysł zawijania się ze szlaku wcześniej, no ale chcemy sobie zamienić bilety, gdyż mamy je wykupione na popołudnie, a już wiemy, że była to decyzja podszyta zbytnim optymizmem. Tymczasem dworzec w Olkuszu pozamykany jest na siedem spustów. Niby wisi tabliczka, że kasy i poczekalnia to tymi drzwiami, ale drzwi te są zakratowane. No tak, PKP. Nie kupujemy przez neta kolejnych biletów, bo wystarczy, że zmarnują nam się jedne. Nie wiemy w końcu, czy dziś zajedziemy do Krakowa, czy może kimniemy się jeszcze gdzieś pod nim. Nazajutrz ma się psuć pogoda, więc dobrze by było dojechać, no ale też nic na siłę. Póki co, po prostu jedziemy dalej. 


Przejeżdżamy akurat przez Racławice jakoś, prosta, wyasfaltowana droga, niewielki spadek, bardzo ładna skałka po lewej stronie. W drodze dosłownie jedna dziura, właściwie wielgachna wyrwa. I co? I Marcin tak się zapatrza w tę skałkę, że w ową dziurę wjeżdża. I łapie gumę. Doprowadza rower do skraju najbliższej wsi, żeby w razie potrzeby móc chodzić od domu do domu i prosić o to, co akurat może okazać się potrzebne. Dętkę mamy. Dokładniej - mam ja, ale pasuje i do Marcinowego koła. A konkretniej, do koła roweru Marcina taty, bo pożyczył sobie treka na tę wycieczkę. No, tylko, że się okazuje, że z tego koła nie umie zdjąć opony. Troszku zaczynamy być w dupie, ale wtedy właśnie chyba do Marcina wraca karma. Ta dobra. Ostatnio w Karkonoszach ulitował się nad jakimiś pierdołami i świecił im czołówką pod nogi, coby się nie ślizgały za bardzo (bo przecież przewidzenie, że być może będą schodzić po zmierzchu przerosło ich umiejętności planowania wycieczki). No to teraz zatrzymuje się przy nas jakiś facet i pyta, czy coś pomóc. A łyżkę do opon pan ma? Pan ma wszystko: i łyżkę i porządną pompkę i dobre serce, jesteśmy więc uratowani. 

Powroźnikowa Skała - przyczyna złapania gumy.


Z rzeczy do odnotowania jeszcze z tego dnia, to, że słynne dolinki podkrakowskie mnie zawiodły. Naczytałam się, że tak pięknie, że najpiękniej na całym szlaku, a w sumie śmignęliśmy prędko z górki - owszem, zupełnie ładną drogą - minęliśmy korek do jakiegoś klasztoru i tyle tego było. Wydostajemy się wreszcie na jakieś płaskie pola, widzimy stamtąd ośnieżoną Babią Górę, a przede wszystkim widzimy Kraków. 

Kraków już niedaleko!



Gdzieś tam jeszcze jakieś podjazdy, Marcina dopada już mocne zmęczenie i prawdziwy kryzys i w zasadzie to nawet mamy plan znaleźć jakieś nierzucające się w oczy miejsce i zrobić jeszcze jeden biwak. Tyle że takiego miejsca nie znajdujemy, jest tu jakaś popularna trasa spacerowa, a poza nią wszędzie domy. A potem... robi się w końcu głównie z górki, to i staczamy się z tych górek do Krakowa. Już w powoli zapadającym zmierzchu wgryzamy się w miasto i dobijamy do kropki kończącej szlak. Udało się!


Wyłączyłam Stravę dopiero na dworcu, więc nabiło trochę dodatkowej odległości i zmniejszyło średnią prędkość, bo do dworca głównie prowadziliśmy rowery.



No, tylko gorzej, że na pociąg musimy czekać do rana. Chyba nawet coś jeszcze jedzie wieczorem, ale brakuje miejsc na rowery. Nawet nie ma gdzie posiedzieć, bo pobliska knajpka jest zamknięta, a nie chce nam się już nigdzie włóczyć. Ja przesypiam przerywanym snem noc na karimacie na dworcowej podłodze, Marcin się kręci. I tak sobie myślę, że póki spanie na podłodze w poczekalni dworca traktuję jak przygodę, a nie jak dramatyczną niedogodność, to chyba nie jestem jeszcze stara... ;)


Z wrażeń ogólnych odnośnie szlaku:

  • trudność - kondycyjnie spora, bardzo dużo górek i niektóre naprawdę długie i męczące; jeśli chodzi o nawierzchnię, to głównie przyjazna: ścieżki rowerowe, asfalt, leśne drogi, gdzieniegdzie tylko wystające korzenie, kamienie czy miejsca, które po deszczu mogłyby być niefajne, parę dłuższych odcinków po jezdni przy autach
  • oznakowanie - w trakcie robienia szlaku oboje marudziliśmy, że kiepskie, bo parę razy wywiodło nas nie w tę stronę, co trzeba, a innych parę razy niepokoiło swoim brakiem, ale z perspektywy zrobionych dwóch kolejnych szlaków (Velo Dunajec i Mazurska Pętla Rowerowa)... to Szlak Orlich Gniazd oznakowany jest właściwie świetnie (daliśmy radę bez GPX-a, a na kolejnych dwóch szlakach nie wchodziło to dla mnie w grę)
  • uroda - na pewno wrażenia byłyby jeszcze lepsze, gdybyśmy mieli więcej czasu na zwiedzanie wszystkich okolicznych atrakcji (albo po prostu umieli jeździć szybciej), ale i tak, sam szlak dostarcza wielu pięknych widoków, choć warto zaznaczyć, że rzadko kiedy są to skałki - głównie rozległe pola, lasy, pod koniec wąwozy, no i zamki (nie brakuje też nudnych przejazdów przez wsie, ale to raczej nieuniknione na dłuższych szlakach)

Pisząc ten wpis zdałam sobie sprawę, że wiele zdążyłam zapomnieć. Z opisywaniem szlaku rowerowego jest inaczej niż w przypadku wycieczki górskiej - miejsca mija się szybko, widoków jest dużo na raz, a wrażenia w sumie dość jednostajne. Pewnie nie ma ta relacja zbyt dużej wartości merytorycznej, ale cóż, jak już gdzieś tam wyżej napisałam - dla mnie ma wartość pamiątkową. Dumna byłam w opór z tego wypadu i już zawsze będzie moim pierwszym rowerowym szlakiem. Tego roku zrobiłam później jeszcze dwa i również planuję je tutaj choć po krótce opisać. Są osoby, które tu czasem zaglądają, są takie, które nawet cieszą się z nowych wpisów. To dla mnie miłe i mam nadzieję, że Wam też było miło choć przejrzeć ten wpis. :)


3 komentarze:

  1. Początek szlaku rowerowego - ten, który jest na zdjęciach to wg mnie pieszy - jest zaraz przy dworcu. Robiłem SOG w sierpniu tego roku i praktycznie w każdym opisie był wskazany początek szlaku. Również każdy .gpx prowadził bez problemu z dworca PKP w częstochowie.

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie to się nie upieram, po prostu obeszliśmy dworzec dookoła, obejrzeliśmy dokładnie każdą jedną tabliczkę, jaką zobaczyliśmy i tam nie było absolutnie żadnego oznakowania szlaku. Natomiast od klasztoru jak najbardziej na szlakowskazach był namalowany rower. A z szukaniem informacji - no tak było, przetrzepałam kilkanaście relacji ze szlaku i nigdzie nie znalazłam info, skąd właściwie on rusza. :D

    OdpowiedzUsuń

  3. Twoje inspirujące słowa na temat pokonywania trudności i podnoszenia się po każdym upadku są prawdziwą dawką motywacji. Podkreślasz, że za każdą górką jest zjazd, co jest ważnym przypomnieniem, że nawet w trudnych chwilach można znaleźć coś pozytywnego. Twoje doświadczenie i spostrzeżenia dotyczące życiowych wyzwań sprawiają, że artykuł jest nie tylko inspirujący, ale również bardzo rzeczywisty. Dziękuję za dzielenie się tymi mądrymi myślami i przypomnienie nam, że każdy krok w życiu, nawet ten trudniejszy, może prowadzić do czegoś pięknego.

    OdpowiedzUsuń