czwartek, 1 czerwca 2023

2022 - raz w miesiącu góry (no prawie) (część II)

 

Na początku 2022 roku zrodziło się postanowienie, aby raz w miesiącu wybierać się w góry. Wszystko szło dobrze i u schyłku roku wrzuciłam na bloga wpis podsumowujący pierwszą jego połowę: LINK.


Na wstępie wpisu zbierającego połowę drugą niestety muszę zaznaczyć, że się nie udało - w grudniu nie zawitałam w żadne góry. Początkowe plany, niezależne do końca ode mnie, się pozmieniały. Pod koniec grudnia jeszcze kombinowałam, żeby zaliczyć choćby symboliczny biwak w Górach Świętokrzyskich, ale to też nie pykło z powodu przeziębienia, jakie złapało mnie w święta. Oczywiście mam z tego powodu pewien niedosyt, ale warto chyba zauważyć, że nie jest to niedosyt gór, a po prostu zgrzyt wynikający z tego, że tak niewiele zabrakło, by móc powiedzieć: w 2022 roku w każdym miesiącu byłam chociaż raz w górach. Marcin twierdzi, że skoro w czerwcu byłam dwa razy, to i tak się liczy. A prawda jest w sumie taka, że to nie ma znaczenia. Nikogo, poza mną, to przecież nie obchodzi, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. A i dla mnie nic to w gruncie rzeczy nie zmienia.

Od razu też wspomnę, że nie kontynuuję wyzwania  w kolejnym roku. Minął właśnie styczeń, gdy usiadłam do wpisu (publikuję go pierwszego dnia czerwca hyhy), a ja nie byłam w górach. I nie, że nie mogłam być. Wolny weekend z kiepską pogodą przeznaczyłam na ogarnianie innych rzeczy, na które zwykle brakuje czasu. Ogólnie - czelendż bycia w górach raz na miesiąc był niesamowicie motywujący. Parę razy ruszyłam tyłek tylko z poczucia obowiązku. Oczywiście, że było warto, zawsze warto jest być w górach. Jednocześnie... cóż, pracuję w handlu i z zasady mam zwykle jeden weekend w miesiącu wolny (mogę też mieć np. niedzielę z poniedziałkiem, no ale Marcin już niekoniecznie). Przeznaczanie go zawsze tylko i wyłącznie na góry to odmawianie sobie innych rzeczy, które może akurat miałabym ochotę zrobić. Dochodzi do tego fakt, że datę tego wolnego weekendu ustalam na jakiś miesiąc wcześniej, a więc trafienie w znośną pogodę jest kwestią szczęścia lub jego braku. No i, rozumiecie, w prognozie wiatr, mgła i deszcz, a ja cisnę, bo muszę. Z jednej strony spoko, nazbierało mi się przeżyć i wspomnień przez ten rok, z drugiej... no jednak trochę bez sensu tak na siłę. No i jeszcze kasa - taki wyskok w góry z Radomia to zawsze parę stów, czy to bilet na autobus, czy paliwo, nocleg w schronisku albo na kwaterze, obiad w knajpie, bilety do parku itp. Nigdy mi zbytnio nie szkoda tych pieniędzy - dla dobrych przeżyć i wspomnień warto. Ale, powtórzę się, na siłę, wbrew pogodzie czy ochocie spędzenia czasu inaczej to jednak nie ma sensu.

Tymczasem na pewno jest sens dokończyć podsumowanie tego, co było w 2022. Lecimy.


Lipiec

Tatry: Ornak, Bystra, Starorobociański, Kończysty, Jarząbczy, Wołowiec, Rakoń, Grześ


Obmyślając plan na Tatry postanowiłam wybrać miejsce, gdzie dawno nie łazikowałam. Takim miejscem były Tatry Zachodnie. Owszem, na Wołowcu czy Rakoniu byłam ledwie trzy lata wcześniej bo wbijałam się z tamtych okolic na Grań Rohaczy (nigdy nie dokończyłam tamtej relacji), a potem tamtędy wracałam. Ale grań od Bystrej po Wołowiec to tereny, których nie odwiedzałam od lat jakichś... sześciu czy siedmiu. No i jeszcze miałam pomysł, żeby zejść do Doliny Jamnickiej, gdyż wydaje się być bardzo urokliwa, co ostatecznie nie wyszło. Marcinowi podobał się plan przejścia sporego kawałka mapy, biwaku po drodze, podobało mu się też na samej trasie - stwierdził, że wreszcie tak naprawdę polubił Tatry.

 

Parę lat temu po nockach we flixbusie byłam dużo bardziej zregenerowana...

Jak widać na zdjęciu powyżej - dojechaliśmy do Zakopanego nocnym autobusem. Jakieś śniadanie w Zako, bus do Kir, nudnawy marsz Kościeliską. Odpoczynek pod schroniskiem, moja drzemka i konstatacja, że bez kitu, kiedyś nocna podróż autobusem mnie tak nie wykańczała. Wreszcie mozolny marsz pod górę, ku rysującym się nad Halą Ornak szczytom Błyszcza i Bystrej. Na Ornaku już fajnie - niesamowite światło było tego popołudnia, co pozwalało cieszyć się nie tylko wędrówką, ale też widokami.

No i tam trzeba teraz wyleźć...

 
Przełęcz Iwaniacka zaanektowana przez takiego oto rudzielca.
Obok biegał jeszcze mały bąbel, ale nie dał sobie zrobić zdjęcia.


 







 


Idziemy z zamiarem biwaku. Pierwotnie miał być on na Bystrej, ostatecznie odbył się pod nią, o czym zaważył wiatr, bliskość zmierzchu, zalegająca na samiutkim szczycie chmurka i niepewność, czy na górze będzie jakiś odpowiedni do spania kawałek terenu (najlepiej z murkiem). Docieramy na Bystry Karb, gdy słońce zaczyna powoli przybierać pomarańczowy odcień. Z daleka widzimy przyjazny murek, widzimy też niestety, że jest zajęty. Obozowiczem z wnętrza murku jest Mariusz, który okazuje się stanowić tak sympatyczne towarzystwo, że wybaczamy mu, że zajął sobie najlepszą miejscówkę ;). Bliżej zbocza jest drugi murek i nawet zaczynam w jego obrębie układać kamienie, szybko jednak orientuję się, że ktoś dość niedawno użył murka do celów innych niż noclegowo-wypoczynkowe. Zostaje nam ułożenie się w niewielkim wklęśnięciu przy zboczu.


 


 

 

Noc jest zimna i dla mnie w większości nieprzespana. Rankiem na śpiworach zalega warstwa szronu. Kilka dni później przeczytam na jakimś portalu, że padł rekord zimna latem w Tatrach - no i tak, to było dokładnie tej nocy. Wprawdzie pomiar pochodził z jakiejś kotlinki, gdzie zawsze jest zimno, bo przez większość roku pozostaje ocieniona, no ale nadal - trafiliśmy na najzimniejszą noc w lipcu. Po długim porannym ogarnianiu wchodzimy na Bystrą, schodzimy z niej przez Błyszcz i udajemy się dalej na zachód. 

Pobudka człowieki!

Kupiłam Marcinowi na urodziny taki dynks do robienia kawy w terenie.
Kolejna pierdoła do noszenia, ale kawa sztos.

Suszenie śpiworka nowym sposobem.

Z Bystrej widać świetnie m.in. Niżne Tatry, które wtedy jeszcze były naszym planem na sierpniowy urlop, a w które rzeczywiście w sierpniu pojechaliśmy.



Poranne słońce szybko chowa się za chmurami, by wyglądać zza nich od czasu do czasu. Pogoda należy tego dnia do raczej irytujących - na szczęście nie pada, ale jest tak ni to zimno, ni ciepło, kombinacje z zakładaniem i zdejmowaniem kurtki i bluzy odbywam na trasie kilkukrotnie. I tak idziemy sobie, wraz z dziesiątkami innych turystów, to pod górkę to z górki. Spotykamy kozice, na Kończystym bodaj urządzamy popas. Decydujemy się jednak nie schodzić do Doliny Jamnickiej. Marzy nam się nocleg w schronisku, a odwiedziny na dole wykluczą dotarcie tam przed wieczorem. Szkoda mi trochę, lecz patrzę sobie z góry i snuję scenariusze dotarcia tam z innej strony.







Zaskakuje mnie nieco trasa pomiędzy Jarząbczym a Wołowcem. Jest to o tyle ciekawe, że szłam nią już, i to zimą. Nie pamiętałam żadnych większych trudności, tymczasem w okolicach Łopaty pojawiają się miejsca wymagające jakiejś tam gimnastyki. Jest to bez wątpienia najciekawszy i najładniejszy fragment naszej dzisiejszej wycieczki. Stawki Jamnickie, wyłaniający się znad przełęczy strzelisty z tej perspektywy (z Wołowca wszak wygląda kompletnie inaczej) Rohacz Ostry, wrażenie robi też zwalisty Wołowiec. No lubię bardzo i to akurat pamiętam, że zimą też było tu pięknie.









Z Wołowca już pędzimy przez Rakoń i Grzesia do Chochołowskiej, tam nocujemy na glebie, a kolejnego dnia wracamy do Zakopanego i domu. W sumie ładny kawałek trasy przez dwa i pół dnia, wyszło coś koło 40 km.

Bez placka wizyta w górach się nie liczy.

Sierpień

Tatry Niżne: grań z z zachodu na wschód

Na sierpień przypadła moja zdecydowanie najlepsza górska wycieczka minionego roku, a mianowicie przejście grani Tatr Niżnych. Z racji tego, że był to dla mnie subiektywnie jakiś tam wyczyn, a już na pewno duża przygoda - stworzyłam o niej osobny wpis, do którego niniejszym odsyłam, coby się tutaj nie powtarzać: LINK.

 

Wrzesień 

Beskid Śląski: Malinowska Skała i Skrzyczne

No to jest akurat ta wycieczka, która nie odbyłaby się, gdyby nie poczucie przymusu. I która stawia pod znakiem zapytania robienie tego typu postanowień. Jasne, miło było przespacerować się po górach, zobaczyć na własne oczy ładne miejsce. Ale z drugiej strony... więcej czasu spędziliśmy w samochodzie niż na szlaku, na samym Skrzycznem pogodę mieliśmy dość koszmarną i tak ogólnie, to byłby to fajny trip, gdyby od Radomia się jechało nań powiedzmy godzinę (zamiast jakichś czterech). 


 

Nie ma więc o czym się specjalnie rozpisywać. Do Malinowskiej Skały dotarliśmy szlakiem żółtym i tam jeszcze towarzyszyła nam zupełnie niezła pogoda. Im bliżej Skrzycznego jednak dodreptywaliśmy, tym bardziej pochłaniała nas nieprzyjemna, zimna mżawka. Ze szczytu Skrzycznego wrażenia mam zatem żadne, oprócz tego, że w jadalni leciała przyjemna muzyka, a placki były smaczne. Malinowska Skała - no fajna, ciekawe wystające z ziemi skaliste coś.








Październik

Góry Świętokrzyskie: Główny Szlak Świętokrzyski


W przypadku tej wycieczki mam pewien żal, że nie spisałam wrażeń z niej wkrótce po jej zakończeniu. W mojej głowie działy się fajne rzeczy. I wspominam te trzy dni szczególnie miło.

Niewiele na to oczywiście uprzednio wskazywało. Zacznijmy od standardowej formułki, że jakby mi ktoś jeszcze z 5 lat temu powiedział, że -  po pierwsze - z własnej nieprzymuszonej woli wybiorę się na włóczęgę po Górach Świętokrzyskich, a przy tym - po drugie - uznam ją za przyjemną i satysfakcjonującą, to bym odparła, że myli mnie z kimś innym. W sumie, jak przestałam maniakalnie jeździć w Tatry, to nadal dopuszczałam możliwość odnajdywania radości z chodzenia po innych górach, ale zaraz zaraz... Po innych GÓRACH, a Świętokrzyskie to przecież pagórki szumnie nazywane górami.

Mój entuzjazm bezpośrednio przed wyprawą również był umiarkowany. Coś trzeba było wymyślić na październik, a Marcin niegdyś przebąkiwał o GSŚ, no więc podłapałam temat. Podczas wędrówki przez Niżne Tatry polubiłam "ideę przejścia", liczenia kilometrów, obliczania, ile jeszcze zostało, stawiania sobie za cel nie tyle zdobywania szczytów, co pokonania pewnej drogi i odległości. Zatem te prawie sto kilometrów po nieodległych od Radomia pagórkach wydało się dobrym pomysłem. Im bliżej było jednak jego realizacji, tym bardziej popadałam w zwątpienie i obawę, czy przez trzy dni, które miało nam to zająć, nie umrę przypadkiem z nudów. Słowo się jednak rzekło i dojeżdżamy do Gołoszyc moim autkiem, które tata Marcina zabiera z powrotem do Radomia z obietnicą przyjechania po nas pojutrze wieczorem.

Chwilowa ekscytacja przy kropce oznaczającej początek szlaku opuszcza mnie bardzo szybko. Jest chłodno i pochmurno, idziemy polną płaską drogą. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że góry tym razem nie będą dla mnie łaskawe i postanowią zabić mnie skondensowanym marazmem. 

Początek szlaku mało obiecujący.

Ja maszeruję w ciszy wypełnionej zwątpieniem, Marcin znajduje jakiś wojenny cmentarz, ale mnie nie jarają takie rzeczy. Potem wchodzimy w las, łapię tempo, a moja głowa przestawia się na tryb wyprawowy - myśli schodzą na przyjemne tory, gdzieś tam sobie błądzą. Wgramalamy się na jakiś pagórek i Marcin pyta, czy nie chcę zrobić zdjęcia na szczycie. A... to my jesteśmy na jakimś szczycie? 





Ano, na Szczytniaku, piku zdaje się nawet poniekąd popularnym. Stamtąd zejście lasem, przejście przez wieś Paprocice, gdzie urządzamy sobie popas z własnych zapasów, po czym znowu wkroczenie w las i wędrówka na Łysą Górę.


 


 

Grzane wino w tutejszej budce nosi nazwę "napój korzenny dla dorosłych".

Pora robi się wieczorna, na Świętym Krzyżu ostatnie wycieczki zbierają się powoli do zjazdu bądź zejścia na dół. Ruszamy i my. Pokrapuje deszcz, chłodnawo jest, za jakieś półtorej godziny zapadnie zmrok. Ja byłabym skłonna iść dalej - załącza mi się wewnętrzny marszrutowy rygor. Zrobiliśmy dziś ledwie dwadzieścia parę kilometrów, możnaby jeszcze choć z pięć nadgonić, żeby na kolejne dni zostało mniej. Tym razem jednak Marcin jest głosem rozsądku - w Hucie Szklanej jest spanko, dalej nie będzie. Namiot targamy i tak, ale ten deszcz i chłód... Zwycięża we mnie wizja wygodnego łóżka. Nocujemy w Jodłowym Dworze. Polecam jakby średnio: raczej drogo, jedzenie takie sobie, po zamówieniu grzańca dostałam po prostu... piwny wrzątek, a rano znalazłam w łazience martwego robaka, którego odruchowo spuściłam w kiblu zamiast uprzednio sprawdzić w internetach czy przypadkiem nie był za życia pluskwą. Nie ma tu jednak w czym wybierać.


Ruszamy późnawo, zmuszeni oczekiwać na śniadanie bodajże do 8-mej (skoro było w cenie żal odmówić sobie normalnego posiłku na trasie). Po początkowym marszu przez zabudowania krajobraz wreszcie zaczyna robić się bardziej naturalny. Co oznacza trochę lasu, trochę pól, a wreszcie dojście do kolejnej wsi. Mam świadomość, że brzmi to jak marudzenie, ale tak naprawdę jest mi wszystko jedno. W głowie mam licznik, a szczerze mówiąc kilometry łatwiej trzaska się po asfalcie. 


Za mną Łysa Góra.

Docieramy do Kakonina i Chaty Kaka, która stanowi historyczną ciekawostkę szlaku. Jak już wspomniałam - mnie nieszczególnie ciekawią tego typu punkty na mapie, ale zawsze to dobre miejsce na odpoczynek. Dalej już w las i prosto na Łysicę.



Wchodzimy na teren Parku Narodowego (właściwie to jeszcze przed Kakoninem, sądząc po kolejności zdjęć w moim telefonie) i zakupujemy bilety przez internet. Info istotne, gdyby się ktoś wybierał, a nie było budki po drodze - w okolicach szczytu stała pani i owe bilety sprawdzała. Kolejne info jest takie, że prawdziwym najwyższym punktem góry Łysicy jest nie ten oblegany z krzyżem i jakimś tam widokiem, ale położona właściwie zupełnie w krzaczorach Skała Agaty (lub też po prostu Agata). Różnica wysokości to... mniej niż metr, ale gdyby ktoś chciał sobie zaliczyć do korony, to może mieć znaczenie. Na samą Skałę Agaty nie prowadzi jako taki szlak i właściwie nie wiem, czy wejście nań jest do końca dozwolone. Jednak przy odbijającej od szlaku ścieżce doń stoi sobie tabliczka informująca, że tam coś takiego w krzakach jest i nawet zostało zweryfikowane jako najwyższe. Sama ścieżka natomiast jest wydeptana. 


Na Łysicy gęsty tłum turystów, wykorzystujących piękną niedzielną jesienną pogodę. W Świętej Katarzynie przekąszamy coś na ciepło i prujemy dalej przez wsie, pola (całkiem ładne) i lasy. Tam chyba natrafiamy na jeden z ciekawszych fragmentów szlaku - w okolicach Wymyślonej i Radostowej podejścia są całkiem konkretne, a sama okolica dość malownicza. Potem przekraczamy szosę, za którą teren... nieomal staje dęba. Serio, takich stromizn się po GSŚ nie spodziewałam. I tak upoceni i wymiętoleni osiągamy Dąbrówkę. Kawałek za nią zza drzew wyłania się Diabelski Kamień. Tymczasem nadchodzi wieczór, a my zaczynamy myśleć o spanku.

Gdzieś pomiędzy Wymyśloną a Radostową jak dobrze kojarzę.

Diabelski Kamień


Początkowo plan mamy taki, by dojść do Masłowa i tam rozejrzeć się za jakąś agroturystyką czy czymś takim. Właściwie to go nawet realizujemy - docieramy i się rozglądamy. Tyle że poza jakimś luksusowym przybytkiem za miliony monet nic tam nie ma. Tuptamy więc dalej, już od dawna po ciemku i znajdujemy sobie dogodne miejsce pod namiot gdzieś poniżej Domaniówki. Właśnie - w kwestii noclegów na szlaku ciężko znaleźć jakieś sensowne informacje, ktoś tam pisze, że gdzieś tam spał, ktoś inny, że za bardzo nie ma gdzie. Przychylam się do tej drugiej informacji. Przez trzy dni nie rzucały nam się w oczy raczej żadne punkty noclegowe, a te które znajdowaliśmy przez internet były przeznaczone raczej dla firm organizujących konferencjo-integracje niż dla spoconych turystów (oraz oddalone od szlaku o co najmniej kilka kilometrów). No chyba że ktoś dysponuje pokaźniejszym niż my budżetem, wtedy poziom spocenia traci na znaczeniu. Noc jest jak na październik bardzo ciepła (jakieś 10 stopni na oko), a skoro i tak taszczymy ze sobą namiot i inne biwakowe klamoty to nawet cieszy, że zdarzyło się ich użyć.

Po dwóch wypożyczeniach namiocik jest nasz i bardzo go lubimy i polecamy: LINK

Przeszliśmy tego dnia jakieś 30 km, więc jakby nie liczyć... Na ostatni dzień zostało nam najwięcej. Wita nas piękny poranek, ogarniamy się w miarę możliwości sprawnie i ruszamy w dalszą drogę. 



Jeśli był jakiś najlepszy odcinek szlaku (jak dla mnie Radostowa, choć męcząca), to był też najgorszy. Rankiem jeszcze czeka nas przemarsz wzdłuż trasy S7. Zdaje się był jakiś remont i musieliśmy iść tamtędy o wiele dalej i dłużej niż normalnie. A najgorsze było to, że po przejściu na drugą stronę szliśmy już wprawdzie jakoś obok lasu, ale nadal poniżej szosy i jej hałasów. Potem dłuuugie i niespecjalnie ciekawe rypanie przez las. Pogoda przepiękna, niezbyt październikowa. Spodnie z odpinanymi nogawkami wzięłam, bo takie akurat miałam, a tu proszę: funkcja ta się przydała i po szeleszczącym dywanie liści sunęłam butami, znad których wystawały wyblakłe już dawno z letniej opalenizny golenie. Gdzieś tam dłuższy przystanek w cieniu pod drzewkiem, zagaduje do nas pan spacerujący z psami i wyciąga Marcina na spacer, pokazać mu tutejsze skały i ciekawą instalację artystyczną stojącą przy nich (głaz na słupie). Marcin wraca, pokazuje mi zdjęcia, a mnie się przypomina, że wspinałam się tu kiedyś. 


Wyłazimy z lasu do wsi, gdzie dopadamy do sklepu. Godzina popołudniowa, zostało nam jakieś 15 kilometrów. Niby niedużo, ale dopada nas niechciejstwo, potęgowane przez dostępne w sklepie smakołyki. 

Motywujemy się w końcu i ciśniemy. Nadchodzi urokliwy wieczór, zmrok złapie nas nieuchronnie, ale póki co sądzę raczej, że niedługo po nim dobijemy do upragnionej kropki w Kuźniakach. Tu mamy kawałek raczej płaskiego terenu. Idziemy wśród pól, w oddali widać bloki Kielc, które to miasto minęliśmy od północy. Jest pięknie i zaczyna we mnie narastać satysfakcja z przebytej drogi.




Od punktu widokowego, położonego przy szosie, którą przecinamy, sądząc po liczbie kilometrów jakie powinny nam pozostać - wydaje się że już naprawdę niewiele przed nami. Dobrze, że nie spojrzałam wtedy na mapę i czas podany na niej, wówczas chyba bym na tym punkcie została do rana. Pokazuje ona jeszcze dwie i pół godziny do Kuźniaków, czyli wsi, gdzie odnajdziemy kropkę kończącą nasz wysiłek. No ale pełni animuszu, za to nieświadomi prawdziwej odległości i przecinających ją poziomic, napieramy co sił w nogach i wychodzi nam to ostatecznie jakoś szybciej. Z mroku wyłaniają się kolejne zalesione pagórki, dobiega szczekanie psów z kolejnych wiosek, a żadna z nich nie okazuje się być Kuźniakami. Przypomina mi się w końcu, że jeszcze nie było Perzowej - tej górki z małą grotą i kapliczką w niej, a Kuźniaki wszak będą dopiero za nią. Wreszcie jest i ona, włażę na nią resztkami sił, bo głodna jestem już od jakiegoś czasu, ale nie będziemy tu teraz po ciemku wyciągać prowiantu, tylko gnamy do końca. Za nią już tylko zejście... no tyle że w ciemnościach nie zauważamy prawidłowego kierunku i schodzimy kawałek jakimś szlakiem z ławeczkami nie w tę stronę co trzeba. Przychodzi nam zatem zdobyć Perzową raz jeszcze. Teraz już naprawdę w dół. Szlak jednak nie chce się skończyć, wieś nie chce się zmaterializować, każdy kolejny koniec krzaków wyznacza początek następnych, każda chałupa, która wydaje się początkiem zwartej zabudowy okazuje się być samotnym domkiem w lesie. Jeśli miałabym sobie zwizualizować piekło, to chyba właśnie tak - wysiłek już dawno ponad siły, który lada moment ma się skończyć, a jednak odpoczynek nie nadchodzi, wszystkie jego oznaki okazują się fatamorganą, droga zdaje się nie mieć końca. Oczywiście nie jesteśmy jednak póki co w piekle, a w Kuźniakach, w których przy sklepie uwidacznia się wyraźna czerwona kropka, a po drugiej stronie szosy - moja corsa wraz z tatą Marcina jako kierowcą. 

Corsinka też się załapała na zdjęcie :)

Trzeciego dnia pocisnęliśmy jakieś 40 km. No dla mnie dużo. Zmęczenie i głód wymieszały się jednak z radością i satysfakcją. Świętokrzyskie zaskoczyły jak najbardziej pozytywnie, choć nie umiem powiedzieć, czym konkretnie. Po prostu w tamtym momencie takie przejście mi siadło idealnie.


Listopad

Karkonosze: Śnieżne Kotły

Skalne Miasto Adrspach

Góry Stołowe: Szczeliniec i Narożnik

Karkonosze: Śnieżka


W listopadzie przypadło mi parę dni urlopu, do których Marcin postanowił się dostosować. Z racji większej ilości dostępnego czasu wywiało nas trochę dalej niż zwykle. Mianowicie zameldowaliśmy się na parę dni w Karpaczu. Przyciągnęła nas tam chęć odwiedzenia pobliskich skalnych miast. Ostatecznie odwiedziliśmy całe jedno, resztę czasu przeznaczając na inne cele. 

Pierwszego dnia pogodę mamy obiecującą, postanawiamy się zatem wybrać na Śnieżne Kotły. Będąc w marcu z Zuzą w Karkonoszach tam nie dotarłam - już drugiego dnia upierdliwie silny wiatr wygonił nas z grani.


Po drodze zahaczamy o Wodospad Kamieńczyka...

Dojście do Wodospadu jest dodatkowo płatne i, jak na mój gust, to można sobie akurat darować.
No ale musiałam sprawdzić, żeby wiedzieć.

Schronisko na Hali Szrenickiej.

Pogoda póki co utrzymuje się piękna, tyle, że im wyżej, tym bardziej piździ. Przy skałce, zwącej się uroczo Twarożnik spędzamy chwilę, obserwując chmurę przelewającą się przez grań powyżej nas. Jakoś nie przychodzi nam wtedy do głowy, że jak ta chmura się przeleje, a stanie się to pewnie niebawem, to na Śnieżnych Kotłach nic nie zobaczymy i może pasowałoby się pospieszyć...




O, tu dobrze widać tę chmurkę, która wtedy nam się nawet podoba.

Los chmurki się dopełnia, w momencie ostatecznego przelania się przez grań obkleja ją ona szczelną zasłoną. Nie dość, że widoki odchodzą w zapomnienie, to jeszcze robi się niemiłosiernie zimno i na Śnieżnych Kotłach, zamiast podziwiać piękno krajobrazu, zmuszona jestem wyciągnąć z plecaka termiczne leginsy i się w nich na tym wietrze i zimnie zainstalować. Widać tyle:


Nie ma co tam siedzieć, nie ma też co wracać dłuższą drogą wzdłuż ścian Śnieżnych Kotłów, schodzimy zatem wprost na Szklarską Porębę, po drodze wstępując jeszcze tylko na chwilę do Schroniska pod Łabskim Szczytem.



Nazajutrz prognozy wieszczą pogodę raczej typowo jesienną, czyli chmury i deszcz. Udajemy się zatem w miejsce, które w ogóle skłoniło nas do wycieczki na zachód, czyli do czeskiego skalnego miasta Adrspach. Tutaj listopadowa aura (coś tam kapie, jest mgliście, ale w sumie ciepło) nam nie przeszkadza, a może nawet potęguje wrażenie wywoływane przez niebotycznie ogromne i strzeliste skały. Jedyne, czego żal, to że nie zaplanowaliśmy odwiedzenia przy okazji leżących nieopodal Teplickich Skał. W internecie przeczytaliśmy, że Adrspach zwiedza się około trzy godziny. Do tego dojazd w jedną i drugą stronę, no a dzień listopadowy krótki. Tymczasem bardzo niespiesznym spacerem obróciliśmy trasę po skalnym mieście w półtorej godziny. A, no i jeszcze górne jeziorko było zamknięte, też szkoda.






No podoba nam się tam bardzo i w sumie cieszy, że to nie sezon, że światło nie razi po zadzieranych co i rusz w niebo oczach. I że turystów mało i można zdjęcia spokojnie porobić (kolejka tworzy się jedynie przy bramie i tam nam robione na szybko selfiaki nie wychodzą). Oprócz cudowności stworzonych przez naturę, w pamięć zapada coś jeszcze. Napisy na skałach. Pochodzące sprzed przeszło stu lat, spisane bądź wyryte zwykle pięknym charakterem pisma. Ponoć niegdyś ktoś tu tak sobie siedział i za opłatą umieszczał na skałach tego typu pamiątki, zwykle zawierające po prostu imię, nazwisko i datę. I tak to zostało. Ludzi już dawno nie ma, a napisy są i długo jeszcze będą. Nie, żebym uważała, że należałoby wrócić do tego typu zwyczajów. Ot, takie tam złapanie się w czasie - eleganckich panów w spodniach w kancik i pań z parasolkami, którzy odwiedzili to miejsce, zachwycili się nim i wydali parę monet na uwiecznienie tej chwili w kamieniu - i mnie, która sobie to sto pięćdziesiąt lat później wyobraża. 












Trzeciego dnia... skoro już jesteśmy tak w miarę w pobliżu, to może byśmy wstąpili na słynny Szczeliniec? W sumie to obraliśmy kiepską kolejność. Szczeliniec dzień po wizycie w Adrspach nie miał szans wywołać opadu szczęki. Pewnie i tak nie zrobiłby aż takiego wow, no ale jednak to jak zjeść herbatnika po kawałku tortu. Miejsce ładne i ciekawe, ale bez szału, tłumek obecny tu nawet o tej porze roku trochę zniechęcający. Za to pogoda się klaruje, więc po przechadzce po szczelińcowych zaułkach postanawiamy wydłużyć wycieczkę.






Sam się podłożył ;)

Napotkana już w schronisku grupa z kursu przewodnickiego.


O, a tu Marcin się przeciskał na kolanach, bo nie zauważył, że da się obejść naokoło.



W sumie dalszy plan na wycieczkę mieliśmy od razu, no ale gdyby padało, mogłoby nam się nie chcieć. Udajemy się na Narożnik. Nie podjeżdżamy autem, ale idziemy pieszo, jakimś szlakiem od Szczelińca. Narożnik Narożnikiem, ja największą ochotę mam zobaczyć Skalną Czaszkę. Szlak do niej został utworzony i otwarty niedawno, ledwie z rok czy półtora wcześniej. Zanim zdecydowano się go poprowadzić wiele osób poszukiwało legendarnej czaszki na własną rękę. A że teren przy niej jest najeżony stromymi skałkami i o wypadek nietrudno ktoś poszedł po rozum do głowy i udostępnił wyraźne i wygodne dojście. No tak, jestem zdania, że - nie zawsze i nie wszędzie - ale jednak czasem warto się nagiąć, jeśli kupa ludzi i tak gdzieś chodzi, a może sobie przy tym skręcić kark, no i ten szlak tam czy owam puścić. Oj jak by się przydała kładka nad rzeczką, pomiędzy Schroniskiem w Roztoce a Doliną Białej Wody w Tatrach na przykład...

Szczeliniec widziany z Narożnika.

A tu sam Narożnik.


W ogóle, to mi się przypomniało, jak za czasów szkolnych na geografii (nie wiem, czy jeszcze jest taki przedmiot, czy już przyroda zupełnie go wyparła) usłyszałam po raz pierwszy o Górach Stołowych. Musiałam mieć już za sobą co najmniej jeden pobyt w Tatrach, bo wyobrażałam sobie Stołowe jako wielki masyw, no... taki jak Tatry, tylko że o płaskich szczytach. I bardzo chciałam tam pojechać. Cóż, od lat już moje wyobrażenie było inne, więc teraz przynajmniej nie przeżyłam rozczarowania faktem, że Stołowe to góry niskie i raczej rozsiane pośród równin niż zbite w jeden zwarty grzbiet.



Nie sposób być na Narożniku i nie zauważyć miejsca pamięci poświęconego Ani i Robertowi, którzy w bliskiej odległości od szczytu zostali... zastrzeleni w 1997 roku. Coś tam się true crimem interesuję od dawna (jeszcze zanim się na to powszechnie mówiło true crime i interesowanie się tym było modne, a co gorsza - zabawne), o historii tej słyszałam zatem nie raz. I jest jedną z tych, które nie tylko mrożą krew w żyłach, ale też wywołują poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Ktokolwiek pociągnął wtedy za spust, czy był to naziol z odbywającego się nieopodal zlotu, czy przypadkowy psychopata, czy może jakiś dzieciak bawiący się znalezioną w szafie wujka bronią (nie ma takiej oficjalnej teorii, tak mi po prostu przyszło do głowy)... nie tylko nie poniósł żadnych konsekwencji, ale też prawdopodobnie chodzi sobie po świecie. Gdzieś pracuje, robi zakupy w spożywczaku, mówi dzień dobry na klatce. Brr.


No i ta czaszka w skale. Ludzie doszukujący się nadprzyrodzonych sił w zbrodniach i tragediach lubią wiązać ze sobą tego typu rzeczy. Ja nie za bardzo. Ogólnie jestem zdania, że najprostsze rozwiązania są najczęściej tymi najbardziej prawdopodobnymi, a ludzkie zło nie potrzebuje skalnych czaszek czy wzgórz ze śmiercią w nazwie w okolicy. Porzucając mroczne przemyślenia - do Skalnej Czaszki trzeba od Narożnika spory kawałek (zdaje się, że ze 20 minut) odejść i zejść w dół przy wyraźnym szlakowskazie. Po zejściu na dół wygodną platformą idziemy jeszcze kawałek i tam dopiero zaczynają na nas patrzeć wielkie ciemne oczodoły. No franca wygląda rzeczywiście jak wyrzeźbiona na kształt elementu ludzkiego szkieletu, co zresztą zauważałam już na cudzych zdjęciach.


Spod Czaszki kierujemy się z powrotem na Narożnik a dalej, już nieco krótszą drogą niż uprzednio pod Szczeliniec i wracamy do Karpacza.

Zostały nam dwa dni. Marcin chciałby na Śnieżkę, bo nigdy nie był. Ja byłam trochę ponad pół roku wcześniej, ale co mi tam, mogę się przejść. Zwłaszcza, że pójdziemy z innej strony i zobaczę wierzchołek Śnieżki wystający nad stawami okalającymi Samotnię. I Słonecznik, który też miałam zobaczyć zimą, a nie wyszło. Zanim wchodzimy na szlak, decydujemy się przejść pieszo przez miasto i... bez kitu jest to najbardziej męczący kawałek wycieczki. Karpacz zaskakuje różnicą wysokości, na jakich jest rozmieszczony. Potem już przyjemniej. U dołu zielono, u góry resztki śniegu, który spadł w nocy. No i słońce. Niemiłosierny wiatr też, ale najważniejsze, że słońce.

Słonecznik


Ten właśnie widok chciałam zobaczyć.


W schronisku robimy chwilę przerwy na jedzonko, a potem ciśniemy na wierzchołek. Tu zaskoczonko, bo szlak zakosami nagle stał się jednokierunkowy (do góry). Podejrzewam, że zimą na powrót stał się również drogą zejściową, bo droga jubileuszowa jest ponoć zagrożona lawinami. Po nocnych opadach i dziennych roztopach na szlaku miejscami zalegają płaty lodu i barierki przydają się do utrzymania na nich równowagi (ano, nie mamy raczków, do góry jednak i z pomocą barierkowych łańcuchów idzie nam się całkiem bezpiecznie, natomiast schodzić będziemy płaską i praktycznie wolną od lodu jubileuszówką). 




Fajnie mi jednak odwiedzić Śnieżkę po tak krótkim odstępie czasu. Zauważam na przykład, że jest tu poczta, czego nie odnotowałam ostatnio. Jako że piździ nie zabawiamy długo, schodzimy, grzejemy się w schronisku, a potem już wracamy do Karpacza.




Ostatniego dnia pobytu wybieramy się na spacer do Samotni i tu niestety zupełnie nie ma o czym pisać. Wypiździło nas tylko.



A potem był grudzień, w którym nie wyszło, a potem rok się skończył. I bez grudnia te dwanaście wizyt gdzieś w górach w sumie wywołuje we mnie poczucie wykonania kawału dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty. :)


Gdyby ktoś pytał, po co ja właściwie nieomal pół roku po fakcie dokańczam taki wpis, w większości dotyczący mało istotnych wycieczek i wypełniony mocno średnimi zdjęciami z telefonu, to odpowiedź brzmi: głównie dla siebie.

Telefon czasem zmuszona jestem wyczyścić ze zdjęć, komputer czy dysk może trafić szlag, a wrażenia po paru latach w dużej mierze ulatują. A ja sobie lubię czasem do tych swoich przygód wracać. Jeśli ktoś lubi wraz ze mną - to jest mi bardzo miło.

Do następnego, może tym razem choć odrobinę szybciej. ;)

10 komentarzy:

  1. liczyłem na poranek z pod Domaniówki ale się przeliczyłem, moje zdjęcia z tego miejsca uważam za najładniejsze z Gór Świętokrzyskich

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, jak pisałam w poście... Moje zdjęcia są takie raczej pamiątkowe. ;)

      Usuń
  2. Super że blog w dalszym ciągu działa :) Bardzo miło było poczytać, publikuj częściej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam w planach tegoroczne wpisy, tylko ciężko z czasem. Ale dzięki za motywację. :)

      Usuń
  3. Witaj, góra Agata nie należy do Korony, a właśnie niższa o metr Łysica , tak gwoli ścisłości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale najwyższym wierzchołkiem Łysicy jest Agata:)

      Usuń
  4. Hej! Wiedz Gosiu, że nadal są osoby, które Cię chętnie czytają - nawet jeśli publikujesz wpis pół roku później, nawet ze zdjęciami z telefonu. Czytam Cię od zawsze i czytać będę niezmiennie. Publikuj dla siebie- ja chętnie również poczytam :-) Pozdro! Ilona

    OdpowiedzUsuń
  5. Szacun Gosiu. Pochodziliście niemało :) Czekam na kolejne wpisy. Ja cały czas dziubie w Tatrach, ale entuzjazmu mi ubywa. Kondycja spada i niestety ilość i hmmm jakość towarzystwa na szlakach zniechęca. Zrobiło się głośno, niekulturalnie, dresiarsko. Naprawdę jest to zniechęcające. Ilość ludzi i to, jak się zachowują..

    OdpowiedzUsuń
  6. Super się to czyta

    OdpowiedzUsuń