niedziela, 7 stycznia 2024

Rowerem dookoła Krainy Wielkich Jezior Mazurskich - Mazurska Pętla Rowerowa (sakwiarstwo)*


Po przejechaniu dwóch szlaków: Rowerowego Szlaku Orlich Gniazd oraz Velo Dunajca, zupełnie już wkręciłam się w tę formę aktywności. Dodatkowo znałam już mniej więcej zakres swoich możliwości, jeśli chodzi o liczbę pokonywanych dziennie kilometrów. Dunajec przejechałam samotnie, mniej więc miałam już obaw związanych z wyruszaniem na tego typu szlak bez towarzystwa.

Zatęskniłam za Mazurami. Gorący, tętniący zielenią czerwiec to świetny moment na wizytę w tym regionie. A ja na Mazurach byłam ostatnio... 15 lat temu? Ogólnie byłam dwa razy w życiu, z czego pierwszy raz za dzieciaka, na kolonii, z której to zdezerterowałam (nie, że sama, po prostu płakałam w słuchawkę, że mi tam źle i przyjechała po mnie rodzinna delegacja, co w sumie po dziś dzień jest dla mnie powodem pewnego zażenowania - jeszcze do tej sytuacji w tym wpisie wrócę). Drugi raz to były czasy studenckie i parę letnich dni spędzonych z mym ówczesnym lubym na włóczeniu się, co ciekawe - też rowerem, po okolicach Ełka i Olecka. Tyle że wtedy to były krótkie wycieczki z normalną bazą noclegową. Zwłaszcza z tej drugiej wizyty w Krainie Tysiąca Jezior zachowałam miłe wspomnienia natury estetycznej. I wspomnienie dźwięku krzyku jakichś dużych ptaszorów, który wzbudza we mnie przyjemną nostalgię. 

Postanowione zatem, jadę na Mazury. Decyzję jednak podejmuję jakoś późno (pewnie do ostatniej chwili upewniałam się co do pogody) i kosztuje mnie to... brak możliwości dojechania na Mazury pociągiem z rowerem w ciągu najbliższych 48 godzin. No po prostu ni cholery, nie ma żadnego, sensownego, czy też i pozbawionego sensu połączenia, którym mogłabym się przetransportować w okolice wybranego szlaku. Marcin siedzi ze mną na dworcu, zaczyna przysypiać, gdy wertuję internetową stronę PKP w poszukiwaniu coraz bardziej absurdalnych połączeń, co by przy okienku prosić o sprawdzanie konkretnych pociągów, a nie tak ogólnie, by choć trochę mniej irytować panią siedzącą z drugiej strony szyby. Pani irytująca się zadawaniem pytań - bo przecież podróżny powinien wiedzieć, jaki chce bilet, zapłacić za niego odliczoną kwotą, po czym spierdalać, a nie zawracać jej dupę pytaniem o cokolwiek - jest na szczęście tym razem zajęta, trafiam więc do drugiego okienka. W tymże siedzi jej kompletne przeciwieństwo, bardzo miły pan cierpliwie i życzliwie sprawdza mi wszystkie połączenia, które wymieniam i nawet sam jakichś szuka, ale no nie da rady. Bilety na rower powyprzedawane. Siadam obok zamulonego czekaniem Marcina i nagle mnie olśniewa.

- Ty, a rower to by mi się zmieścił do corsy?

- A co się ma nie zmieścić?

Moje dwa poprzednie szlaki prowadziły z punktu A do punktu B, dojeżdżanie do nich samochodem zatem za bardzo nie wchodziło w grę. Ale na Mazurach zamierzałam zrobić pętlę. Nic więc nie stało na przeszkodzie, aby dowieźć doń zarówno swój tyłek, jak i rower właśnie autem. Marcin pokazuje mi, jak odpiąć i wpiąć z powrotem koło, wieczorem jeszcze ładujemy rower do mej czarnej strzały, co by się nie okazało na końcu żmudnego i znienawidzonego przeze mnie procesu pakowania, że jednak się nie mieści. Ledwo, ale wchodzi. Nazajutrz więc dopakowuję sakwę i ruszam na północ.

Za początek Mazurskiej Pętli Rowerowej obieram sobie Pisz. Jakoś już wcześniej myślałam o tym miasteczku, jeszcze analizując połączenia kolejowe. Samochodem to o tyle korzystne, że Pisz leży na południu szlaku, więc mam tam po prostu w miarę najbliżej. No i trzeci powód - to w Piszu byłam na tej nieszczęsnej kolonii. Oto po dwudziestu-paru latach powracam do miejsca, które opuszczałam w poczuciu wstydu i porażki (wstydu, że tęskniłam za domem, porażki, że nie dałam rady wytrzymywać trzech treningów tanecznych dziennie, bo taka to była kolonia). Wracam prowadzonym przez siebie samochodem (pomimo zrobienia prawka niebawem po osiągnięciu pełnoletności, jeździć zaczęłam ledwie cztery lata temu, wcześniej mając przed tym potężną blokadę, jeśli nie wręcz fobię), z zapakowanym doń rowerem i zamiarem przepedałowania przeszło trzystu kilometrów oraz spania po krzakach. Sama. No dla mnie to poniekąd symboliczne.


Dojeżdżam pod wieczór. Pozostawiam samochód na darmowym parkingu, wyciągam rower oraz graty i ruszam nad tutejsze jezioro - Roś. Dziś już nie ma sensu wbijać się na szlak, potrzebuję sobie tylko znaleźć miejsce do spania, najlepiej póki w miarę widno. Okazuje się to dużo trudniejsze, niż oczekiwałam. Nad Rosiem stoją jakieś namioty, w sumie mogłabym zapytać, czy komuś się płaci za taki kemping, a jeśli tak, to komu. Ale włóczy się tam młodzież, z mola dobiega jedna muzyka, z dużego namiotu druga. Mało kameralnie. Cieszę oczy widokiem zachodu słońca nad taflą jeziora, konfrontuję obraz plaży z tym, jaki zapamiętałam w dzieciństwie i po chwili zabieram dupę dalej. 


Rowerek mam TAKI.
(afiliacja)

Postanawiam jechać mniej więcej wzdłuż jeziora i gdzieś się dobić na brzeg, w jakimś dzikim miejscu. Nie jest to jednak łatwe. Dostępu do wody bronią poogradzane działki i posesje. Skręcam w każdą możliwą dróżkę, odbijającą w tamtym kierunku, ale każda prędzej czy później doprowadza mnie do jakichś ogrodzeń. No dobra, raz w gęste krzaki, gdzie cała się parzę pokrzywami. W jakiejś wsi, już dobrych parę kilometrów od Pisza natrafiam na plażę. Plaża ta jest jednak maleńka, a tuż przy niej wyrasta, olbrzymi dla kontrastu budynek, wyglądający na obiekt noclegowy. Mam już dosyć tego plątania się, zwłaszcza, że jest już późno i od dawna ciemno. Stawiam rower i zaczynam uważnie badać okolicę. No przecież w takiej lokacji musi być jakaś mniej oczywista miejscówka na ognisko, nastoletnie spacery i schadzki, czy po prostu picie piwa tak, żeby starzy nie widzieli. Wreszcie, któryś już raz przechodząc obok okalających plażę szuwarów, zauważam w nich przesmyk i natychmiast daję w niego nura. Przesmyk okazuje się być całą wydeptaną ścieżynką, przeprowadzającą w miarę komfortowo przez gęstwinę trzcin, krzaków i wszystkiego, co tam jeszcze porasta te drugie. Przedzierając się tych kilkadziesiąt metrów tajemniczą dróżką, wiedziałam już, że do czegoś musi ona prowadzić, spodziewałam się jednak, że może to być miejsce tak banalne, jak choćby nieoficjalna plażowa toaleta. Tymczasem...


Nie mogłam w to uwierzyć. Owszem, byłam przekonana, że tu gdzieś musi być jakieś miejsce spotkań lokalnej młodzieży, choć trochę ukryte przed oczami reszty świata, ale myślałam raczej o czymś w rodzaju polanki w lesie. A tu plaża. Maleńka, ale też niewiele mniejsza od tej "głównej". Przy niej dość szeroki okrąg wydeptanych trzcin, ślad po niewielkim ognisku. Parę śmieci świadczących o tym, że miejsce to jest wykorzystywane dokładnie tak, jak przewidywałam. No bomba! Wracam po rower i urządzam się na tej dziś wyłącznie mojej maleńkiej plaży. Zanim wrzucę coś do brzuszka i nacieszę się całą niezwykłością tej sytuacji, robi się północ. Uderzam zatem w spanko.




Namiot zwany trumienką ;)
LINK (mój jest starszą wersją modelu)
(afiliacja)

Wstaję wcześnie, ale krótko cieszę się spokojem. Jeszcze przed siódmą na "główną" plażę wylegają jacyś ludzie i głupio mi tak przy nich wyłonić się z tej gęstwiny chaszczy. Szukam zatem alternatywy. Z drugiej strony niż woda jest lasek. Niedużo tego lasku, widać zaraz drogę, którą tu dotarłam. Tyle że ogrodzony jest zewsząd drutem kolczastym. Po długim procesie tentegowania w głowie wybieram przeczołgiwanie roweru pod drutem ponad nadzianie się na widelec i wystawienie się na nim ludziom będącym na plaży, którzy mogą być wszak właścicielami pobliskiego obiektu i mieć jakiś problem z moją nocną obecnością w krzakach. Druga opcja była taka, że ludzie są przypadkowi, a jak zacznę szeleścić w tych krzaczorach i się z nich zmaterializuję, to ich przestraszę. Też niefajnie.


Wracam do Pisza, a stamtąd już kieruję się na szlak. O ile mnie pamięć nie myli, aby się weń wbić potrzeba przejechać z tej miejscowości jakieś kilka kilometrów.

No to zaczynamy!

Dalej relacja nie będzie już tak szczegółowa. Ogólnie postanawiam objechać skupisko jezior (jeśli dobrze posprawdzałam, to Mazurska Pętla Rowerowa okrąża całą Krainę Wielkich Jezior Mazurskich), kierując się w prawo i do góry, patrząc na mapę. Czemu tak? A nie wiem, tak po prostu. Oznakowania na szlaku są, ale miejscami marne, na co jestem przygotowana, mając w telefonie plik GPX i zerkając co jakiś czas na mapkę z nim (polecam uchwyt do telefonu). Szlak jest generalnie nowy, albo nawet jeszcze go oficjalnie nie ma. Miał być oddany latem 2023, a ja melduję się na nim... jakoś w pierwszy dzień lata. Rzecz jasna szlak w dużej mierze po prostu zbiera do kupy istniejące od dawna drogi, ścieżki rowerowe, leśne trakty. MOR-ów jeszcze nie dane mi będzie uświadczyć. 




Przerwy robię co 20 km, chyba że wcześniej trafi się jakieś wybitnie fajne miejsce do posiedzenia, sklep, którego akurat potrzebuję, czy inny rozpraszacz. Początkowo takimi rozpraszaczami są liczne mijane jeziora. Nawet jeśli trzeba zboczyć ze szlaku paręset metrów, to podjeżdżam i sobie oglądam. Potem już przestaną robić na mnie takie wrażenie i trochę mi przez całą trasę spowszednieją. Dłuższego odpoczynku nie mogę sobie odpuścić nad Śniardwami, tym bardziej, że trafia się nad nimi całkiem fajna miejscówka (byłaby niezła na nocleg, ale za wcześnie, by o tym myśleć). Śniardwy są, w porównaniu do innych tutejszych akwenów, ogromne. Ledwo widać drugi brzeg, we mgle można by mieć złudzenie, że to morze.



Nad Śniardwami. A tych gagatków było więcej, ale na szczęście nie były zainteresowane moim prowiantem.






Pogodę mam znośną, poranne chmurki rozwiewają się z czasem, ale nie jest przesadnie gorąco. Dzień, podzielony na półtora-dwugodzinne (tyle mniej więcej zajmuje mi przejechanie 20 km) odcinki mija szybko. W Giżycku robię dłuższą przerwę. Najpierw namierzam aptekę, by zakupić osobliwą pamiątkę...


A potem jeszcze siadam w jakiejś knajpce na ciepłe papu. Oprócz nasilającego się bólu kolan, wymuszającego wstąpienie po apteczny suwenir, jedzie mi się tego dnia całkiem dobrze. Szlak jest zróżnicowany: ścieżki rowerowe, leśne, szutrowe dróżki (zaczyna się tarka, ale na tym odcinku jeszcze aż tak nie dokucza, więc nie zwracam na nią większej uwagi). Są nawet jakieś bunkry, ale nimi nie zawracam sobie głowy, bo i bez nich jest zajebiście. ;) Marcin za to skręca się na odległość z zazdrości i pisze, że on to by nie przepuścił.




To chyba w Węgorzewie.


Za Węgorzewem zamierzam już powoli zacząć rozglądać się za noclegiem. Udało mi się przejechać całą część szlaku po prawej stronie mapy, jestem teraz mniej więcej na jego północnym krańcu. Na liczniku już jakaś stówa, zatem można sobie odpuścić, a chcę uniknąć ponownego buszowania po krzakach do północy. Jadąc przez kolejne wioski po lewej stronie mam Jezioro Mamry. Patrząc na mapę w aplikacji Strava tak właśnie obstawiałam, że tutaj mogą być wygodne dojścia do tafli wody. Tym razem mi się szczęści i to tak z grubej rury. Pierwsza próba kończy się znalezieniem miejsca nie tyle nadającego się do spania, co iście przecudnej urody zakątka, idealnego wręcz na biwak. 


Jest full miejsca na namiot, jest ławeczka, co by sobie posiedzieć, jest kawałek mola, a uroku dopełnia kolorowa łódka. Zarówno pomost, jak i ławka są takie raczej rozsypujące się, na sznurku przy drzewie wisi jakiś ręcznik, suszący się tam co najmniej od poprzedniego sezonu, choć obstawiam, że jednak od bardziej dawna. Na łódkach się nie znam, ale tak na oko amatora to też raczej staroć. Wygląda więc na to, że rzadko tu ktokolwiek zagląda. Od drogi, a tym bardziej od zabudowań mnie nie widać, bo musiałam sporo tutaj zejść, osłaniają mnie też drzewa i krzaki. Jedyne, co mnie niepokoi, to głosy turystów z sąsiedniej, pewnie podobnej do mojej miejscówki, a zwłaszcza zdanie wypowiedziane głosikiem małej dziewczynki: "ej, a mieliśmy pójść jeszcze zobaczyć tę drugą plażę". A jednak spędzam sobie tutaj spokojny, samotny wieczór. Wskakuję w kostium i ładuję się do wody, która jeszcze bardzo daleko od brzegu jest płytka do łydek. Tam, gdzie robi się głębsza jednocześnie staje się pieruńsko zimna, zatem kąpiel ograniczam do ochlapania się dla higieny.



Cudowność wieczoru zakłóca mi ostatecznie gigantyczny kleszcz namierzony za uchem. Ogólnie tego roku nałapałam ich przez całe lato bodaj osiem... Póki co bez konsekwencji, chociaż zdaję sobie sprawę, że te mogą wyleźć po czasie. Mugga oczywiście była, ale na włóczenie się po lasach, krzakach i wysokich trawach mało co widać pomaga... Ten konkretny dziad tkwiący mi za uchem zmartwił mnie o tyle, że nijak nie mogłam go sobie sama wyciągnąć (mam takie specjalne widełki, ale weź tym sobie operuj z tyłu głowy).



No więc jeśli ktoś myślał, że na Mazurach to takie jeżdżonko po płaskim, to niekoniecznie ;)


Czas zacząć kolejny dzień przygody i mozolnego pokonywania kilometrów. Gdybym nawet nie miała w sobie dyscypliny, by zrywać się wcześnie, to mogę liczyć na słońce - to skutecznie wygania mnie z namiotu, gdy tylko pokonuje chłód nocy. Z tego dnia mam niewiele zdjęć, mniej też wspomnień. Już to pisałam, w którymś z poprzednich postów - ot, jedzie się, jest miło, jest pięknie, jest też męcząco, bywa ciut nudno i zerkam na licznik, ile mi jeszcze brakuje do kolejnych 20 km, po których bez wyrzutów sumienia zrobię sobie postój. Ogólnie mega przeżycie, ale szczegóły się zacierają. 





To, czego żałuję, to braku czasu na powolniejsze pokonanie szlaku, nacieszenie się Mazurami, powylegiwanie się nad każdym kawałkiem wody, nad jakim miałabym ochotę, kąpieli - bo wieczorami na nie dla mnie za zimno. Wtedy i wspomnień zachowałoby się więcej. Cóż, zamiast tego wyrabiam swoje kilometrowe rekordy i ujędrniam ciało na coraz dłuższych odcinkach tarki. No co za franca! Dopytywałam potem nawet na grupie rowerowej, skąd się to dziadostwo bierze, dlaczego powstaje i czemu akurat w tym rejonie go tak dużo. Ogółem ponoć słaba jakość dróg i niewłaściwe ich użytkowanie (za szybko, za duże pojazdy). W każdym razie trzęsą mi się na tym nawet powieki, a irytacja bierze chwilami górę nad frajdą...

Nie widać tego zbyt wyraźnie, ale to właśnie jest cholerna tarka.





Dziwnie tak dzielić dzień na tych kilka przerw, pomiędzy niby niezbyt długimi odcinkami jazdy. Pierwsza wypada przed południem, druga mniej więcej w samo południe, kolejna już po nim, a potem powoli dzień chyli się ku końcowi. Mija jakoś tak szybko, choć okupiony wysiłkiem. I znów trzeba poszukać sobie skrawka płaskiej ziemi, z dala od spojrzeń. Dziś mam mniej szczęścia. Wprawdzie dość szybko udaje mi się odnaleźć miejsce zgodne z powyższą definicją, ale tej płaskiej ziemi jest dosłownie tyle, by jakoś zmieścić maleńki namiot. Nocuję w czymś w rodzaju niewielkiego jaru nad samą wodą - tym razem to jezioro Tałty. No i wszędzie tam jest z górki. Mimo to udaje mi się w miarę komfortowo pospać.









Kolejny dzień to czas na zamknięcie szlaku i powrót. Nie jestem w stanie za bardzo sprawdzić, ile mi jeszcze zostało do domknięcia pętli. Wiadomo, muszę wrócić do Pisza, ale szlak nie prowadzi najkrótszą drogą. Z kolei odejmowanie przejechanych kilometrów od ogólnej puli mija się z celem, bo a) pierwszego dnia ruszyłam z odleglejszego punktu (dzika plaża w Łupkach), b) jak to ze szlakami bywa, ich długość różni się w zależności od źródła ją podającego. Zatem obstawiam od 40 do 60 kilometrów. Wychodzi nieomal 70. Dużo dziś jazdy przez las, trochę piachu, gdzieniegdzie skutecznie zrzuca mnie z roweru. Ale nic to, jak na legendy o mazurskich piachach. Raczej radziłabym nastawić się psychicznie na tarkę.



Spieszę się już, wczesnym popołudniem docieram zatem do Pisza. I to by było na tyle 







Ponad 300 km w 3 dni, satysfakcja w opór, piękne widoki i przeżycia. To nie miał być koniec wypraw rowerowych na ten rok, ale tak się stało, że był... W lipcu zniechęciła mnie pogoda, w sierpniu dłuższy weekend wykorzystałam na Pol'and'Rock, we wrześniu byłam we Włoszech na urlopie, październik był czasem radzenia sobie ze stratą... A od listopada zapadam niestety w sen zimowy, z którego ciężko mi się wyrwać do kwietnia. Ale są plany. I mam nadzieję, że w 2024 będzie ich realizacja. 

* A, dowiedziałam się, że to, co robię to nie bikepacking, tylko sakwiarstwo. ;) Nie, żeby robiło mi to wielką różnicę, w końcu jedyna realna polega na rodzaju toreb, do których pakuje się klamoty. Fakt, z tymi bikepackingowymi wygląda się zdecydowanie bardziej pro. Ale też pewnie są wygodniejsze - zatem w przyszłym sezonie nie wykluczam lansować się z takowymi. ;)


2 komentarze:

  1. Dobry tekst i foty!
    Nie powiedziałbym, że bikepacking jest wygodniejszy! Każda z dyscyplin ma swoje wady i zalety :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. O ile bikepacking wygląda bardziej pro ;), to wygodniejszy podczas pakowania raczej nie jest - kwestia kształtu toreb.

    Myślę, że rodzaj używanych toreb warto dopasować do stylu wyjazdów, bo wygoda jest najważniejsza.

    OdpowiedzUsuń