Ot, góra. Jedna z wielu na Kaukazie i zdecydowanie niższa od Elbrusa. Ten drugi ma prawo być znany, bo - w zależności od tego, jakie jej granice przyjmiemy - bywa podawany jako najwyższy szczyt Europy (zdobywcy Korony Ziemi zwykle dla świętego spokoju wchodzą i na Elbrus i na Mt Blanc, jeśli ciekawi Cię ten temat, polecam książkę Artura Hajzera, TU jest jej recenzja). Kazbek jednym z diamentów Korony Ziemi nie jest na pewno, leży daleko, daleko stąd, za o wiele więcej niż siedmioma lasami, na granicy gruzińsko-rosyjskiej. Najpopularniejsza droga nań wiedzie z Gruzji, kraju raczej nie słynącego w świecie swą atrakcyjnością turystyczną (to się powoli zmienia, wciąż jednak Gruzja jest w tyle za wieloma innymi turystycznymi destynacjami), z niewielkiego miasteczka, oddalonego o trzy godziny drogi autem od stolicy. Drogi, na której wylegują się krowy, warto dodać. Podsumujmy: jakiś tam mały kraj - ciężko powiedzieć, czy jeszcze w Europie, czy już w Azji, jakaś tam góra - nie pierwsza, nie druga, ale siódma pod względem wysokości na Kaukazie, przedostatnia na liście kaukaskich pięciotysięczników.
Ładna, owszem. Na wzgórzu ponad Stepancmindą, skąd większość ludzi ogląda Kazbek, wznosi się czternastowieczny klasztor, dopełniając pocztówkowego widoku. Ale to wciąż tylko z jedna wielu gór świata, leżąca gdzieś na jego zapomnianym przez zachodnio-cywilizacyjnego boga końcu. Że znajdują się pasjonaci gotowi tam pojechać i próbować na nią wejść - to nie dziwne, bo pasjonaci znajdą się wszędzie. Ale czemu jest ich aż tylu (w tym roku ok. 3 i pół tysiąca ludzi próbowało iść na szczyt, jeszcze dwa lata temu była to o półtora tysiąca mniejsza liczba)? I czemu głównie z Polski?
"Łatwy" pięciotysięcznik
Wszyscy wiemy, że góry wysokie, to już nie przelewki. Że dreptać przez połoniny, czy nawet wspinać się w Wysokich Tatrach to jedno, a wyruszać na wielotysięczne szczyty Alp, Kaukazu, Himalajów, czy innych wielkich pasm górskich na świecie, to drugie. Że co innego, po całym dniu wędrówki zagrzać się w pobliskim schronisku, a co innego musieć sobie rozbić namiot na śniegu, w mrozie i wietrze; co innego mieć świadomość rozwiniętych nad sobą skrzydeł ratownictwa górskiego, które może nie zawsze wyratuje z tarapatów, ale przynajmniej będzie miało szansę spróbować, a co innego - być zdanym tylko na siebie i swoją grupę. Wiemy też dobrze, że w wyższych górach wędrówkę poważnie utrudnia wysokość, a dokładniej - rozrzedzone powietrze. Cele są więc odległe - nie o wiele godzin, ale nawet o wiele dni wędrówki, ich osiągnięcie wymaga przygotowania sprzętowego i kondycyjnego, oraz niesie ze sobą niemałe koszty. Wszystko składa się na ogólne wrażenie trudności takich celów. Niejeden górski łazik skrycie więc sobie o nich marzy, ale już mało który rzeczywiście się na nie zdecyduje. Bo to trudne, drogie i skomplikowane.
Co innego, gdyby istniała jakaś wysoka góra, łatwa do zdobycia. Względnie tania, taka, co podjechać można nieomal do jej podnóży, z wygodną bazą gdzieś po drodze, no i żeby wejście na jej szczyt nie wymagało jakichś specjalnych umiejętności. I tu właśnie wchodzi Kazbek, cały na biało.
Łatwa góra, zabójcza góra
Naprawdę nie słyszałeś nigdy o Kazbeku? Ja słyszałam wielokrotnie, na długo, zanim zaczęłam się nim cokolwiek interesować. Jeśli jesteś stałym czytelnikiem tego bloga, to słyszałeś na pewno - ode mnie, bo sama niedawno próbowałam się nań wdrapać. I sama, docierając do tysięcy odbiorców, przyczyniam się do zwiększenia popularności tej góry, zdaję sobie z tego sprawę.
Dla mnie, gdzieś w zakątkach świadomości, już od kilku lat Kazbek zajmował miejsce w szufladce potencjalnych marzeń. Takich, o których w ogóle warto myśleć, bo mają jakiekolwiek szanse się ziścić. Trafił tam, bo w zbiorowej świadomości funkcjonuje jako góra dość łatwa, pięciotysięcznik osiągalny właściwie dla przeciętnego Kowalskiego. I ciężko odmówić tej legendzie racji bytu.
Pieszą wędrówkę na Kazbek można rozpocząć na wysokości 2170 m n.p.m., gdzie stoi klasztor Cminda Sameba - tam jeszcze dowiozą nas wynajęte samochody. Stąd do bazy już tylko kilka godzin drogi (choć ze względów aklimatyzacyjnych, powinno się rozbić ją na dwa dni). Z bazy na szczyt kolejnych kilkanaście, lub kilka, w zależności od tempa. Całą akcję górską można zamknąć w czterech, na upartego (choć to najczęściej mało rozsądne) nawet w trzech dniach. W połowie drogi na szczyt stoi schronisko, o niskim wprawdzie standardzie, ale zawsze to budynek. Jeśli zarezerwujesz nocleg odpowiednio wcześnie, wyśpisz się w czterech ścianach, które odgrodzą cię od zimna, wiatru, huku spadających kamieni; w kuchni, gdzie prawie bez przerwy ktoś odpala swoją kuchenkę turystyczną - nawet się zagrzejesz. W sezonie, praktycznie każdej pogodnej nocy ktoś idzie na szczyt, widzisz więc idące przed tobą grupy, widzisz ich ślady, wiadomo, gdzie trzeba iść (ale to tylko pozór bezpieczeństwa i trochę też cebulactwo, jeśli się idzie za cudzym przewodnikiem). To wiele ułatwia. Niewielka odległość, funkcjonowanie schroniska, stała obecność innych ludzi gdzieś w pobliżu - zdają się oswajać tę olbrzymią, dziką górę, sprawiać, że wydaje się o wiele bardziej dostępna i nawet przyjazna, niż byłaby, gdyby nie te wszystkie udogodnienia.
Ale w przypadku Kazbeku to samo, co sprawia, że łatwo na tę górę wejść, powoduje też, że łatwo na niej zginąć.
Dariusz, Szymon, Łukasz, Bartek, Piotrek, Kasia, Krzysztof
2006 rok, dwaj polscy księża z podróżniczo-górskim zacięciem podejmują ambitne wyzwanie: zimowa wspinaczka na Kazbek. O ile latem można tę górę określić jako względnie bezpieczną, nikt nie ośmieli się powiedzieć o niej tego samego zimą. To już poważne alpinistyczne wyzwanie, do którego Polacy podobno byli dobrze przygotowani. A jednak, jak to bywa z poważnymi alpinistycznymi wyzwaniami... Ciała znaleziono, ale informacje ogólnie dostępne o tym, odległym już w czasie wypadku, wykluczają się nawzajem, mówiąc to o lawinie, to o śmierci na skutek upadku. No, ale - to była zima. A Kazbek łatwy jest przecież latem, nie zimą. Przejdźmy zatem do lata...
Niewyraźne zdjęcie, półmrok korytarza Stacji Meteo. Kolorowe kurtki i szerokie uśmiechy dwóch młodszych chłopaków, nieco poważniejsza twarz i bardziej stonowane kolory stroju ich starszego kolegi. Ci uśmiechnięci to przyjaciele, partnerzy od górskich wędrówek i skałkowych wspinaczek. Ten trzeci, to dość przypadkowy towarzysz, z którym postanowili "połączyć siły". Wszyscy są bardzo młodzi, zbyt młodzi by tak głupio umierać, dwóch kolegów ze studiów ma po 22 lata, ich nowy znajomy - 25. Za chwilę opuszczą stęchłą i niewygodną, ale bezpieczną przystań podkazbekowego schroniska i ruszą na szczyt. Chyba wiem, co czują - ekscytację wymieszaną z dojmującym ściskaniem w dołku, potęgowanym przez niesmak po pożartym w środku nocy ohydnym liofilu. Uda im się, staną na wierzchołku. Tam pewnie uśmiechną się wszyscy, jeszcze szerzej. Każdy z nich zrobi to po raz ostatni w swoim za krótkim życiu.
Czy tego dnia, przed czterema laty, chłopaki byli jedynym zespołem na szczycie? To całkiem prawdopodobne, zapowiadano ponoć załamanie pogody. W momencie, gdy zaczęli schodzić, byli sami, nie mieli za kim pójść. Pomylili drogę i tak zaczął się koniec... Mieli zasięg i możliwość kontaktu. Wzywali pomoc, czekali na nią, a jednocześnie cały czas próbowali wydostać się z pułapki o własnych siłach. Ten najstarszy, który przeżył najdłużej, pisał w sms-ach, że słyszy warkot śmigłowca. Ze względu na warunki pogodowe, ratunek po prostu nie mógł dotrzeć na czas.
Niecałe dwa lata później. Czwarta w nocy, dwójka przyjaciół zmierza na szczyt. Rozeszło się potem, że to był jej mąż, czy chłopak, że szedł przed nią, odwracał się od czasu do czasu, żeby na nią zerknąć i gdy się znów za którymś razem odwrócił - jej nie było. Ale wypowiedź brata dziewczyny, którą można znaleźć w sieci, przedstawia inny przebieg zdarzeń. Gdy jej kolega zakładał raki, ona poszła się rozejrzeć. Mniejsza zresztą o detale. Dziewczyna była i jej nie ma, do dziś nie odnaleziono nawet śladu po niej, pomimo znajomości dokładnej lokalizacji jej zaginięcia, co sugerowałoby, że wpadła w jedną z lodowcowych szczelin. Gdybyś więc znalazł się kiedyś na drodze na Kazbek i zauważył dziwnie porzucony, może wystający z lodu przedmiot, koniecznie daj o tym komuś znać. Rodzina wciąż czeka na jej powrót, choć nie ma wątpliwości, jaki będzie on miał charakter.
Mijają kolejne dwa lata. Na szczyt idzie zorganizowana grupa, z przewodnikiem, wydawałoby się, że nic złego nie może się stać, nie tym razem. Jeden z jej członków nie czuje się najlepiej, prawdę mówiąc - podobno na pierwszy rzut oka widać było, że czuje się zupełnie źle. Ale czy wejście na pięciotysięcznik może być lekkie, łatwe i przyjemne? Większość turystów (czy alpinistów, jak zwał tak zwał) w końcowym etapie podejścia odczuwa niemałe niedogodności. Brak tlenu ma prawo dawać się we znaki, oddech jest płytki i zawsze niewystarczający, kończyny dziwnie ciążą, braknie sił. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko, trzeba walczyć, co nie? Ano, może i nie. Przewodnik proponuje odwrót, ale sam zainteresowany upiera się, żeby iść, zapewnia, że da radę. Słowa dotrzymuje - dociera na szczyt. Niestety, schodząc z niego, najzwyczajniej w świecie umiera.
Jacy tacy, my Polacy
Tendencja wzrostowa pod Kazbekiem dotyczy też innych nacji, ale to nas jest tam zawsze najwięcej. Szacuje się, że około 60-70 procent wszystkich meldujących się w bazie turystów, to Polacy. Niestety, nie tylko najliczniej tam przybywamy, ale też najliczniej ulegamy wypadkom i umieramy. Być może to wynika ze statystyk - skoro najwięcej nas tam jest, to i wypadki przydarzać się będą częściej nam, niż innym, seems legit. Tylko czemu właściwie tak tłumnie i co roku tłumniej się tam zwalamy? Czemu to właśnie my najbardziej potrzebujemy tego "łatwego" pięciotysięcznika? Chyba znam odpowiedź.
Kazbek jest nie tylko górą wygodną i niezbyt skomplikowaną - z krótką trasą dojścia, schroniskiem i częściowo wydeptaną ścieżką. Jest też górą w sumie niedrogą. A my zazwyczaj nie dysponujemy zbyt wielkim kapitałem. Dla kogoś, kto zarabia w euro, to może nie mieć wielkiego znaczenia, ale dla nas, liczących każdą złotówkę, może być łatwiej polecieć do odległej, ale stosunkowo taniej Gruzji, zamiast uderzyć w kierunku bliższych, ale o wiele droższych Alp. A poza tym - Gruzini nas lubią (albo dobrze udają ;) ), dlatego też wracamy pełni dobrych wspomnień, zarażając Gruzją innych.
Kazbek jest więc takim szczytem na miarę naszych możliwości. Takim w sam raz po tatrzańskiej zaprawie i takim na naszą kieszeń. No i dobrze, niech takim szczytem będzie i cieszmy się, że go mamy na wyciągnięcie ręki i jeździjmy tam, ile wlezie. Ale nie zapominajmy, że to naprawdę wysoka i groźna góra. Ani o tym, że...
Bezpiecznych gór nie ma
Nawet Bieszczady czasem zabijają, a co dopiero mówić o Kaukazie. Ponoć na Kazbeku nie ma wypadków losowych. Latem pokrywa śnieżna jest stabilna, lawiny nie schodzą. Kamienie lecą jak oszalałe, ale tylko na drodze, która omija lodowiec - tej, którą w zasadzie nie zaleca się chodzić. Wypadki, jakie się zdarzają, wynikają zazwyczaj albo z niewystarczającego przygotowania, albo z lekceważenia oczywistych zagrożeń, takich, jak nadchodzące załamanie pogody, lodowiec z licznymi szczelinami, wyczerpanie organizmu...
Rzecz w tym, że choćbyśmy nie wiem jak mocno zapierali się, że my sami byśmy się tak głupio nie zachowali, to prawda jest taka, że każdemu z nas zdarza się popełniać błędy. Bywa, że z perspektywy czasu niesamowicie wręcz głupie. Opisy kolejnych wypadków kilka akapitów wyżej przytoczyłam, żeby kilka takich błędów wypunktować - ale absolutnie nie po to, żeby rzucać w ich ofiary kamieniami. Kto sam nic durnego nigdy w górach nie wywinął - a niech sobie rzuca. Do czasu.
No i ta losowość - w jej brak po prostu nie wierzę. Zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego, może nastąpić taki upadek, którego nie wyhamuje nawet najlepszy przewodnik, wyczerpanie może dać znać o sobie zbyt nagle, pogoda może zepsuć się w najmniej odpowiednim momencie i bez ostrzeżenia i dać po dupie trochę zbyt mocno. Takie są góry.
Naprawdę jaki jesteś...
Zatem, jaki w końcu jest ten Kazbek? To wysoka góra, wymagająca odbycia aklimatyzacji przed atakiem szczytowym, a nawet po jej odbyciu, wciąż dokuczająca niedoborem tlenu. To góra, na którą droga wiedzie przez lodowiec, podziurawiony szczelinami, z których w każdej można przepaść na zawsze. To góra, z której można spaść po stromym zboczu. I góra samotna, a takie najbardziej lubią przyciągać paskudne chmury.
Ale Kazbek to też góra, którą przeciętnie sprawny, zdrowy człowiek, przy sprzyjających warunkach meteorologicznych, zazwyczaj jest w stanie zdobyć. Nie każdy i nie zawsze, ale większości się udaje. Niektórym nawet w dżinsach i skarpetkach użytych w charakterze rękawiczek.
Pięciotysięcznik, który możesz zdobyć. I na którym możesz zginąć.
Ja na Kazbek nie weszłam z powodu złego samopoczucia spowodowanego wysokością - zabrakło mi jakichś stu metrów. Link do mojej relacji TUTAJ.
Próbować swoich sił na Kazbeku miałam możliwość dzięki współpracy z Mountain Freaks, agencją górską prowadzoną przez Polkę w Gruzji. Wypróbowawszy ich usługi, naprawdę szczerze ich polecam, jeśli myślisz o wejściu na Kazbek i bierzesz pod uwagę wynajęcie przewodnika lub wzięcie udziału w zorganizowanej wyprawie. Nie zamierzam Ci mówić, że to jedyny słuszny sposób na zdobywanie tej góry, sama na co dzień omijam szerokim łukiem jedyne słuszne sposoby na cokolwiek. :) Na pewno bezpieczniejszy, ale decyzję podejmujesz Ty. Jeśli masz jakieś pytania na temat wyprawy z tą agencją - chętnie na nie odpowiem. Być może odpowiedzi znajdziesz też na ich stronie internetowej: LINK.
super...
OdpowiedzUsuńWpis super... ale ponieważ żyjemy w Polsce to w komentarzach wypadałoby się do czegoś dowalić.
OdpowiedzUsuńOsobiście używanie angielskich wyrażeń w tekście jeszcze jakoś specjalnie mnie nie razi (takie czasy, jak ktoś chce, niech sobie używa), ale jak widzę turystyczne destynacje zamiast kierunków turystycznych to coś się we mnie gotuje. Really ;)
Polecam fajny tekst Patryka Brylińskiego na temat makaronizowania >>> https://www.vice.com/pl/article/9bp4n7/americana-makarona
W przyszłości mam nadzieję, że uda mi się zdobyć Kazbek.
OdpowiedzUsuń